Stoję na światłach na rondzie.
Jedzie autobus, tłum wsiądzie,
zostawi pusty przystanek.
Ja jeszcze chwilę zostanę.
Zielone: idź! Lecz ja stoję.
Do rytmu miasta się stroję.
Jak moja stara gitara.
Już nastrojony? Zaraz....
Zielone? Nie, znów czerwone,
z ukosa patrzę na wronę
jak się zamienia w człowieka
i na przystanku już czeka.
Na narzeczoną? Na żonę?
Zielone? Ciągle czerwone.
Silniki aut jak fabryka,
jak nowoczesna muzyka.
Lecz coraz mniej już ją słyszę,
bo krzyczą do mnie afisze.
Zgubiono klucze. Pęk cały.
„Kalkwerk” w teatrze „Starym”.
Krawiec. Galanteryjny.
(„To nasz autobus. Biegnijmy.”)
Wynajmę pokój. Niedrogo.
Zaprasza nocny klub go-go.
A rondo jest jak mgławica.
Patrzę i się zachwycam
jak auta, planety, księżyce
się rozjeżdżają w ulice.
Kosmiczny wiatr chyba czuję.
Rondo jak wiatrak wiruje,
zdaje się zaraz poleci
jak zabaweczka dla dzieci.
Zielone? Tak, tak, zielone.
Przechodzę na drugą stronę.
I ginę w wieczornym mroku.
Tam gdzie mój dom. I mój spokój.